post

Zabij, jeśli potrafisz!

Liga Mistrzów, sezon 2015/16; Bayern eliminuje Juventus w 1/8 finału. Oto moje zdanie na temat tego fenomenalnego widowiska. Artykuł ukazał się na stronie LigaMistrzow.com.

Po dźwięku ostatniego gwizdka arbitra na Allianz Arenie wbiło mnie w wygodny fotel na dobre kilka minut. Sygnały z meczu docierały do mnie warstwami; każda z nich musiała być dokładnie przetworzona przez mój mózg. Czułem się tak, jakby ktoś młotkiem wbijał mi coś strasznie tępego do głowy. Byłem zszokowany. Dawno nie widziałem czegoś tak porywającego; pysznego w smaku. Zjadłem tort z drobinkami szlachetnego złota, ale wciąż nie byłem nasycony. Ten mecz był nielegalny, zakazany, kuszący, a ja go skosztowałem.

Kiedy po wielu trudach doszedłem do stanu trzeźwości emocjonalnej zacząłem powoli analizować pojedynek. Dotarło do mnie, że właśnie z gry odpadła drużyna, za którą nigdy zbytnio nie przepadałem. I było mi szkoda. Cholernie szkoda. Na tym etapie rozgrywek takie spotkania powinny być zakazane. Bo jak inaczej Parys ma zemścić się na Achillesie? Gdzie tu jest sprawiedliwość, gdzie państwo prawa? Ambicje są śmiertelne. Tego wszyscy byliśmy świadkami. W środowy późny wieczór aspiracje starszej kobiety, damy zostały poćwiartowane przez Bayern. A przecież to ona pierwsza wymierzyła piekielnie mocny cios swoją laską. Zdzieliła „FC Hollywood” tak mocno, że o mało co nie wylecieli oni za burtę Ligi Mistrzów. O mało co…

Czegoś zabrakło. Minuty, dwóch? A może sił? Ktoś na trzepaku pod blokiem obrabiał „cztery litery” sędziemu, bo nie uznał prawidłowo zdobytej bramki. Może i miał rację. Nie uznał, ale jakie to ma znaczenie?  Teraz, kiedy pani starsza leży na OIOM-ie, a Anglicy zatańczą na jej grobie, bo zachowają swoje cztery miejsca w Lidze Mistrzów. Niedługo ktoś poda jej kroplówkę; odżyje. Ból minie, ale blizny zostaną i będą przypominały o „dniu świra”, straconej szansie i kacu po smutnym wieczorze w opustoszałym barze  „Italbayo” nieopodal Monachium.

Emocje, które paraliżują organizm zarezerwowane są dla finałów. Prawidłowo. Przecież wszyscy czekamy na maj, nie ze względu na rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Czekamy, bo właśnie w tym miesiącu na którymś z piękniejszych stadionów świata, praktycznie rok w rok rozbrzmiewa finałowa „kaszanka”. W tym sezonie wszystko nadeszło wcześniej. Mecz Bayernu z Juventusem zaskoczył kibiców, jak zima drogowców w sierpniowe południe. Któraś ekipa musiała odpaść. W Lidze Mistrzów nie ma „dzikich kart”, która wyrzuciłaby zgnieciony, jednodolarowy banknot do śmieci ze starymi petami, a wpuściłaby wreszcie do sportu sport.

Tak, jestem zażenowany. Nie mogę pogodzić się z tym wynikiem. Umarł król, niech żyje król? Nie dla mnie. Po takich pojedynkach wszystko traci sens. Los robi sobie z nas jaja; chyba, że ktoś mu w tym pomaga. Czy Wolfsburg jest lepszy od Juventusu, bo awansował do ćwierćfinału? Nie. Miał lepsze losowanie. Idąc tym tropem można stwierdzić, że Liga Mistrzów nie wyłania wcale najlepszej drużyny w Europie. Wyłania tę, która zbiera amulety szczęścia, talizmany, skleja rozbite lustra i podrzyna gardła czarnym kotom. Swoją drogą, ciekawe, czy Florentino Perez przed każdym pojedynkiem z „Barcą” wbija szpilki w laleczkę voodoo charakteryzowaną na Messiego.

W gruncie rzeczy nie mam pretensji do Bayernu. Zasłużyli na awans, tak samo jak Juventus. Wkurza mnie to, że te drużyny musiały rozegrać swój dwumecz już teraz. Nie chce wskazywać ekipy, która moim zdaniem bardziej zasłużyła na ćwierćfinał. To tak, jakbym miał wybierać pomiędzy rozwolnieniem, a zatwardzeniem. Po tym torcie ze złotem. Nie przeterminowanym, a niespodziewanym. Jak widać nie tylko miłość i sraczka przychodzą znienacka…

Filip Malinowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *